W 2012 r. przeciętny Polak zjadł niecałe 12 kg ryb. To zdecydowanie za mało. Są jednak gatunki, którym mimo tego niedoboru powinniśmy dać święty spokój. Choć na zewnątrz siarczysty mróz, w środku hali w Bońkach pod Płońskiem panuje temperatura 29C°. Tyle samo stopni ma też woda z zamkniętego obiegu. To najważniejsza sprawa z punktu widzenia ryb. Tilapia, czyli Oreochromis niloticus, jest gatunkiem afrykańskim, nilowym. Żyje tylko w ciepłej wodzie. W Polsce nie da się jej hodować pod gołym niebem, dlatego w Bońkach pływa pod dachem, w kilkunastu okrągłych basenach, w warunkach godnych palmiarni. Każdy z takich zbiorników ma ponad trzy metry głębokości i mieści tysiące okazów uszeregowanych według wielkości, jak dzieci w przedszkolu czy szkole. Trafiły tu jako narybek z Holandii lub Florydy, a każda z nich ważyła wówczas najwyżej dwie setne grama. Dopiero po czterotygodniowej kwarantannie przeniesiono je na główną halę. Czerwonawe maluchy kłębią się teraz w swoim basenie tak, że woda wydaje się być w stanie wrzenia. Po sześciu, ośmiu miesiącach osiągną 400 g i ponad 20 cm długości. Wtedy zostaną uśpione w lodowatej wodzie i trafią do sklepów. Nie jako filety, a całe, wypatroszone okazy. Nikt nie będzie ich mroził. Świeży transport wyrusza spod Płońska do sklepów trzy razy w tygodniu: w poniedziałki, środy i piątki. Podaż jest więc nieustanna, niezależnie od pory roku. Od opuszczenia hodowli do momentu, gdy ryba wyląduje na talerzu głodnego konsumenta w dowolnym miejscu w Polsce, minie nie więcej niż osiem dni. W przeciwnym razie po prostu się zepsuje. W Bońkach postawili na tilapię, bo to ryba, która doskonale przyjęła się już np. w Stanach Zjednoczonych. Jest wyjątkowo chuda, ma łagodny smak, niewiele ości i dużo składników odżywczych, o których za chwilę. Jako rybę na stół znali ją już starożytni Egipcjanie, założyciele najstarszych akwakultur w dorzeczu Nilu. Do tej pory Polakom kojarzyła się jednak źle – ze sprowadzanymi z Chin mrożonymi filetami gatunku, którego nikt nigdy nie widział w całości na sklepowej półce. W ostatnich latach nad Wisłę trafiało rokrocznie nawet ponad 6,5 tys. ton takich mrożonek. Po rozmrożeniu często okazuje się, że samej ryby w rybie jest raptem dwie trzecie – reszta to tzw. glazura, czyli woda i np. konserwanty. Z NURTEM MEKONGU Podobnie jest w przypadku pangi, czyli suma rekiniego. Jako produkt gastronomiczny wymyślili ją Wietnamczycy, którzy zaczęli hodować tę rybę w dorzeczu Mekongu i eksportować, głównie do Unii Europejskiej i Rosji. Początkowo udawała solę, z czasem zapracowała na własną markę. Szczególnie Polacy i Hiszpanie polubili egzotyczną rybę. Nie tylko ze względu na niską cenę. Mięso pangi jest delikatne i nie śmierdzi, filet nie ma ości. Ale jest też druga strona medalu. Dietetycy twierdzą, że wietnamska ryba może i jest smaczna, ale też wyjątkowo mało w niej pożądanych składników odżywczych. Zamiast nich znajdziemy natomiast wszystko, co ma do zaoferowania Mekong, jedna z bardziej zanieczyszczonych rzek świata. O azjatyckich hodowlach krążą mrożące krew w żyłach historie. Ryby mają być w nich faszerowane antybiotykami i hormonami, byle tylko szybciej rosły. I choć dane Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej jednoznacznie wskazują, że import mrożonych ryb – zarówno pangi, jak i tilapii – spada, to jednak wciąż cieszą one podniebienia Polaków. Co do tego, że ryby jeść trzeba, nie ma wątpliwości. Powody są trzy: białko, witaminy A, D i E oraz wspomniane już wysokonienasycone kwasy omega-3. Te ostatnie to wyjątkowy dobroczyńca. Na krótką metę sprzyjają budowaniu odporności i łagodzą procesy zapalne. W dłuższej perspektywie chronią przed chorobami cywilizacyjnymi: nadciśnieniem, miażdżycą, schorzeniami układu krążenia. To właśnie kwasów omega-3 brakuje wietnamskiej pandze. Dietetycy przekonują, by jeść dwie, trzy porcje ryb w tygodniu. Problem w tym, że Polacy nie dają się przekonać – w 2012 r. przeciętny obywatel naszego kraju zjadł raptem 11,8 kg ryb. To prawie dwa razy mniej niż średnia unijna. Ryby jemy incydentalnie – głównie w postne piątki i święta Bożego Narodzenia. Co gorsza, z roku na rok spożywamy ich zresztą coraz mniej. Naszym faworytem jest mintaj, zaraz za nim plasują się śledzie i łososie – te trzy gatunki stanowią połowę zjadanych w Polsce ryb. Dietetyk powie, że to dobry wybór. Ekolog – że niekoniecznie. Ten pierwszy zwróci uwagę na fakt, że wspomniane gatunki są słonowodne i w przypadku śledzia i łososia tłuste, a więc mają dużo kwasów omega-3. Drugi wyjaśni, że populacje wszystkich trzech gatunków są zagrożone wyginięciem i trzeba dać im odsapnąć. Nerki zwanej też czerwonym łososiem jest w Pacyfiku i okolicznych rzekach tyle, że ekolodzy nie martwią się o jej populację. Dla wielu społeczności rybackich stanowi podstawowe źródło utrzymania. (Fot. Michael Melford/ National Geographic Stock) DORSZ POŁOWICZNIE ODZYSKANY W latach 90. XX w. odsapnąć nie dali dorszowi atlantyckiemu rybacy z Nowej Fundlandii. W efekcie tamtejsza populacja do dziś się nie zregenerowała. Pojawiły się inne gatunki, które nie pozwoliły dorszowi odzyskać prymatu w ekosystemie. Dziś nie ma ani ryby, ani pracy dla dziesiątek tysięcy wyspiarzy. W podobnej sytuacji lepiej zareagowali Norwegowie. Zaprzestali połowów, w wyniku czego po 20 latach dorsza na ich wodach przybrzeżnych znów jest wystarczająco dużo. Dziś są przykładem na skuteczność zrównoważonego rybołówstwa. – Na Bałtyku mamy dwa stada dorsza, zachodnie i wschodnie. W 2007 r. z obydwoma było bardzo źle – mówi Piotr Prędki z fundacji WWF. – Na szczęście w odpowiednim momencie wprowadzono usprawniony system kontroli połowów, a nawet na pewien czas zakazano połowów dorsza polskim rybakom. I ten dorsz się odbudował. Na razie głównie na wschodzie, tam gdzie poławia większość naszych kutrów. To właśnie dorsz z tego stada dominuje w sklepach. A co oprócz dorsza? WWF poleca przede wszystkim jego kuzynów: plamiaka i czarniaka, oraz szproty, których w Bałtyku jest mnóstwo. No i karpia, w Polsce występującego jedynie w hodowli. A także wszystkie inne, które mają certyfikat MSC (dla ryb łowionych w środowisku naturalnym) lub ASC (dla gatunków hodowlanych). – Niestety w polskich sklepach ciągle nie spotkamy świeżych ryb z certyfikatem MSC, jednak bez problemu rozpoznamy oznaczone nim przetwory rybne, śledzie, mintaje i inne – mówi Prędki. – W przypadku ryb świeżych pozostaje nam tylko pytać sprzedawcę, który musi wiedzieć, skąd ma rybę. W najgorszym wypadku powinien pójść na zaplecze i sprawdzić. Niestety sklepy często nie stosują się do sugestii WWF czy podobnych wydawanych przez Greenpeace. W wielu dużych sieciach handlowych można kupić ryby z tzw. pomarańczowych i czerwonych list gatunków zagrożonych publikowanych przez organizacje ekologiczne. W stałej ofercie znajdują się sielawy, węgorze, dorady czy karmazyny. Przyszłością wydają się więc akwakultury. Takie jak ta w Bońkach czy choćby pod Olsztynem, gdzie na mniejszą skalę hodowany jest australijski drapieżnik barramundi, w opinii wielu jedna z najsmaczniejszych ryb. Mają one zresztą wsparcie zielonych. Pod kilkoma warunkami. Tak naprawdę akwakulturą jest nawet wygrodzony fragment strumienia, w którym pływa kilka pstrągów. W takim przypadku nikt nie skontroluje jednak tego, co wraz z jego nurtem przypływa do ryb. – Prowadzone odpowiedzialnie akwakultury mogą być dobrym sposobem na zagwarantowanie podaży ryb w przypadku coraz większego zapotrzebowania – mówi Piotr Prędki. – Jeśli mówimy o gatunkach takich jak panga czy tilapia, które karmione są paszą pochodzenia roślinnego, to taka hodowla, przy spełnieniu innych warunków, takich jak np. ograniczenie ilości stosowanych antybiotyków, może być jak najbardziej ekologiczna. Gorzej, jeśli małe ryby do hodowli pobierane są ze środowiska naturalnego, np. w przypadku węgorza, a potem tuczone paszą wytworzoną z innych, często przełowionych gatunków ryb. RYBA NA GRILLA Ale znaczenie – już wyłącznie dla nas jako konsumentów – ma nie tylko to, jaką rybę kupimy, ale i jak ją przyrządzimy. Ogólnopolskie Centrum Dietetyki zaleca, by gotować lub piec. Kwasy omega-3 są wrażliwe na temperaturę, w jakiej poddawane są obróbce. Podczas smażenia ryba straci więc wiele z nich, zyskuje za to tłuszcz, stając się posiłkiem wysokokalorycznym. Szczególnie jeśli towarzyszy jej panierka. Również wędzenie nie zawsze korzystnie działa na rybę, zwłaszcza że często nie wiadomo, jak i gdzie była ona poddana temu procesowi. Jeśli w sposób tradycyjny, może zawierać szkodliwe dla zdrowia składniki dymu wędzarniczego. W przeciwnym wypadku zapewne faszerowano ją chemią. Ryb wędzonych nie należy się przesadnie bać, ale lepiej spożywać je w ograniczonym zakresie, nie za często. Dobrym pomysłem jest też wrzucenie świeżej ryby na grilla. Polacy stopniowo uczą się przyrządzania w ten sposób nowych dań. W latach 90. ograniczali się do kiełbasy, z czasem zaczęli eksperymentować z innymi mięsami. Dziś popularne są też grillowane warzywa. Czas na ryby – proponują hodowcy. Jak zapewniają, świeża, z pewnego źródła nie potrzebuje żadnych przypraw, nawet tłuszczu, bo ten, który ma w sobie, wystarczy, by ją usmażyć na teflonowej patelni z odrobiną soli czy pieprzu. Panierka, przyprawy czy marynata to tylko sposób na uzupełnienie lub ukrycie oryginalnego smaku wybrakowanej ryby z niepewnego źródła. Coraz więcej ryb, które trafiają na nasze talerze, pochodzi z akwakultur. Na Korsyce hoduje się je pod gołym niebem. Niektóre gatunki, jak tilapia, ze względu na niesprzyjający klimat muszą być jednak w Europie trzymane pod dachem. (Fot. Alvaro Leiva/ East News) Warto wiedzieć: Z natury i z hodowli: ■ Na polski rynek trafiają ryby z połowów na Bałtyku (w 2012 r. było to 108,7 tys. ton, głównie szproty, śledzie, flądry i dorsze) oraz dalekomorskich (60 tys. ton). ■ Coraz więcej jest też ryb z akwenów słodkowodnych oraz rozwijających się prężnie akwakultur – w ubiegłym roku odłowiono ich 48,8 tys. ton. ■ Najpopularniejszymi gatunkami hodowlanymi w kraju są karpie i pstrągi. Tych pierwszych jemy jednak coraz mniej. Spada też (z powodu malejącej opłacalności) produkcja karpia w akwakulturze – w 2012 r. było to ok. 25 tys. ton żywej masy rybnej. ■ Od lat w polskich sklepach dominują jednak ryby z importu, w większości hodowlane. W 2012 r. było to wraz z owocami morza 755 tys. ton (w tym 70 tys. ton słodkowodnych). Chuda flądra, tuńczyk gigant: ■ Spotykane w sklepach ryby to zwykle przetworzone produkty. Kupując filety czy konserwy, często nie wiemy nawet, jak wygląda żywy przedstawiciel gatunku. Chuda flądra, tuńczyk gigant (Fot. Stock Food/Free, Shuttertock (9)) Jak nie przełowić mórz: ■ Gatunki polecane przez WWF: czarniak, dorsz bałtycki (stado wschodnie), karp, łosoś pacyficzny, plamiak, szprot i inne z certyfikatem MSC lub ASC. ■ Gatunki, których spożycie powinno być ograniczone: dorsz bałtycki (stado zachodnie), flądra, gładzica, halibut, łosoś hodowlany (norweski), makrela, mintaj, śledź, tuńczyk (poza błękitnopłetwym). ■ Gatunki zagrożone wyginięciem: dorada, halibut atlantycki, karmazyn, łosoś bałtycki, miruna, sielawa, sola, tuńczyk błękitnopłetwy, węgorz.
24.09.2023. "Łkające ryby i inne opowiadania" autorstwa chińskiej pisarki Chi Zijian to zbiór zawierający dziewięć opowiadań o różnorodnej tematyce. Wszystkie łączny jedno – wydarzenia rozgrywające się w odległych zakątkach Państwa Środka. Ciężko tu mówić o akcji, jako że jest jej tyle, co na lekarstwo. Po dwóch latach, kiedy to obostrzenia pandemiczne torpedowały wszelkie plany Karpackiej Troi na organizację wydarzeń plenerowych, drzwi skansenu ponownie stanęły otworem przed pasjonatami historii. W miniony weekend, goście Karpackiej Troi mieli okazję lepiej poznać i zrozumieć kulturę dawnych cywilizacji przez pryzmat tego, co pojawiało się niegdyś na stołach wczesnośredniowiecznych Słowian i nie tylko. Zobacz zdjęcia z imprezy w FOTOGALERII Motywem przewodnim wydarzenia plenerowego pn. „Cywilizacja od kuchni”, wpisującego się w cykl imprez „Od Troi po Bałtyk”, było kulinarne dziedzictwo ludów i kultur, tworzących niegdyś historię osady i grodu pod Jasłem. Już w sobotę, Karpacka Troja zaprosiła swoich gości do sektora hodowlanego, gdzie można było posłuchać opowieści o tym, jak człowiek nauczył się żyć ze zwierzętami. Był to jedynie przedsmak tego, co organizatorzy wydarzenia przygotowali na niedzielę. Program imprezy przewidywał bowiem mnóstwo interesujących atrakcji. Niedzielne przedpołudnie rozpoczęto od pokazu gotowania w glinianych naczyniach na otwartym ogniu. Aromat ziół, owoców, gotowanych warzyw i mięsa, skutecznie nęcił turystów, którzy chętnie pytali o tajniki kuchni Słowian, Madziarów, Skandynawów oraz tej rodem z epoki brązu. Ze smakiem degustowano specjały przygotowane przez rekonstruktorów. Oprócz pokazu wypieku chleba, czy też ważenia soli metodami z epoki brązu, zaprezentowano także sposób na przygotowanie polewki z lebiody. O tym, jak wczesnośredniowieczni Słowianie wykorzystywali w kuchni dziko rosnące rośliny i nie tylko, w pasjonujący sposób opowiedzieli Hanna i Paweł Lis, autorzy książki pt. „Kuchnia Słowian” – czyli o poszukiwaniu dawnych smaków, w której podjęli próbę odtworzenia wczesnośredniowiecznych słowiańskich przepisów. – Mój mąż pracuje w Muzeum Nadwiślańskim w Kazimierzu Dolnym. W czasie, kiedy prowadził badania archeologiczne na grodzisku w Chodliku, znaleźli glinę, zastanawiając się, czy można z niej ulepić naczynia. Kiedy już ulepili naczynia, zaczęli zastanawiać się, co można by w nich ugotować. Były to nasze początki. W 2005 r. zgłosił się do muzeum Uniwersytet Medyczny w Warszawie, a konkretnie wydział bromatologii, z pomysłem na zbadanie tego, co kiedyś spożywali Słowianie. Poproszono mnie o to, abym włączyła się w te badania. Tłumaczyłam wówczas, że o ile wiemy, jakich produktów używano, to do końca nie wiemy, co wówczas gotowano. Podjęliśmy jednak wyzwanie, którego efektem było powstanie czterech publikacji książkowych – mówi Hanna Lis. Hanna Lis/fot. Marcin Dziedzic Okazuje się, że wbrew obiegowym opiniom, na stołach naszych przodków wcale nie królowało mięso, które zapijano miodami pitnymi. – Na stołach wczesnośredniowiecznych Słowian królowały rośliny, przede wszystkim zboża i warzywa. Mięso było jedynie dodatkiem, szczególnie przy ucztach, czy też pirach. To, co pojawiało się w jadłospisie Słowian, uzależnione było od pory roku. W lecie mleko spożywano szybko, z uwagi na szybką fermentację. Robiono też większą ilość serów, które również wędzono i przechowywano, aby zjeść je w okresie zimowym. Jadano też ryby, w postaci suszonej i wędzonej, zapewne pieczonej również. Słowianom zawdzięczamy to, że kisili oni pewne produkty. Kiszoną kapustę i ogórki mamy w naszej kuchni od czasów Słowian. Wiemy, że w jadłospisie dawnych Słowian obecne były przeróżne warzywa, jak choćby cebula, marchew, pasternak, które my zastąpiliśmy ziemniakami, rzepa, brukiew. Smak potrawom nadawano używając mięty, kminku, czy też dziko rosnących ziół. Kiedy latem pojawiały się owoce malin, zbierano je całymi rodzinami. Z powodzeniem suszono owoce, z myślą, aby sięgać po nie zimą. Zbierano też grzyby – wyjaśnia Hanna Lis. Skansen Archeologiczny „Karpacka Troja” w Trzcinicy, zaplanował w tym roku jeszcze kilka ciekawych imprez plenerowych. Już 18 czerwca, odbędą się tam Polskie Sobótki. MD Napisany dnia: 12:00 Wiesz coś ciekawego? Poinformuj nas o tym! Wiesz coś, o czym my nie wiemy? Chcesz podzielić się z nami informacjami? Napisz do Redakcji lub wypełnij poniższy formularz. Wylęg otrzymuje paszę w postaci drobnego granulatu, o zawartości białka 30% i średnicy 0,1-0,5 mm. Gdy narybek dorośnie do 2-5 cm, należy karmić go pelletem o średnicy 0,5-2,0 mm. Karpiom rocznym (od osiągnięcia masy 40 g) podaje się granulat o średnicy 1,5-2,5 mm, a dwuletnim – 2,0-3,0 mm. Liny zaleca się karmić pasząSklepy rybne znikały w ostatnich latach z handlowej mapy Wrocławia jeden po drugim. W efekcie ryby kupowaliśmy w hipermarketach lub małych osiedlowych sklepikach. Wydawało się, że naprawdę świeżą rybę możemy kupić tylko podczas letnich wakacji nad koniec ubiegłego roku przy ul. Piłsudskiego 37 powstał duży sklep rybny KOI. Jego właściciele chcą przywrócić na nasze stoły świeże karpie i dorsze. Zachęcają także do próbowania oryginalnych smaków ryb atlantyckich. W konsekwencji planują zmienić nasze przyzwyczajenia i nauczyć jedzenia smacznych i zdrowych ryb. Karp symbolem siłyWłaściciele sklepu rybnego KOI prowadzą też dwie restauracje sushi we Wrocławiu: Szajnochy 11 i KOI Sushi przy ul. Zwycięskiej. - Bardzo dużo mówi się o prozdrowotnych właściwościach ryb i o tym, że powinniśmy ich jeść jak najwięcej. Ale we Wrocławiu możliwości kupienia świeżej ryby są bardzo ograniczone - mówi Michał Lewandowski, jeden ze wspólników w sklepie KOI. - Okazało się, że fakt prowadzenia dwóch restauracji sushi daje nam bardzo duże możliwości sprowadzania ryb z zagranicy. Import prowadzimy od 9 lat i nauczyliśmy się, jak sprawdzać ich jakość. Mięso na sushi jest surowe i w związku z tym musi być najlepszej jakości. Z nazwą sklepu - KOI, oznaczającego japońskiego karpia, wiąże się dalekowschodnia legenda. Pewien karp chciał płynąć w górę rzeki, ale na jego drodze pojawił się wodospad. Bardzo mocno starał się go przeskoczyć, ale nie mógł sobie poradzić. W końcu bogowie zlitowali się nad nim i zamienili go w smoka. Pozwoliło to karpiowi nie tylko wspiąć się na wodospad, ale również polecieć do nieba. Ryba stała się tym samym symbolem siły i zdolności pokonywania Przy tak ograniczonym rynku ludzie przyzwyczaili się do morszczuka i mintaja w kostkach. Klienci mają ochotę na rybę, a w innej formie nie zawsze mogą ją kupić - mówi Michał Ale powoli się to zmienia. Klienci, którzy raz biorą u nas świeże karpie, nigdy więcej nie pytają już o ryby w Ustki i z HolandiiAsortyment w KOI cały czas jest poszerzany. Początkowo planowano sprzedawać przede wszystkim ryby atlantyckie, takie jak dorada, okoń morski czy owoce morza. - Okazało się, że zapotrzebowanie na świeże ryby we Wrocławiu jest niesamowicie duże. Tygodniowo sprzedajemy już około pół tony. Do oferty wprowadziliśmy też ryby wędzone i śledzie - mówi Michał Lewandowski. - Stale notujemy sobie, o co pytają klienci i staramy się spełniać ich ryby przywożone są bezpośrednio od rybaków w Ustce w każdy wtorek, czwartek i piątek po południu. Za kilogram dorsza trzeba zapłacić 20 zł, a za flądrę 14 atlantyckie dowożone są bezpośrednio z Holandii. Najczęściej docierają do sklepu w środy i piątki. Są to dorady w cenie 41 zł za kilogram i tuńczyk, za którego trzeba zapłacić 122 zł za kg. Kilogram muli kosztuje 26 zł. Dostawy uzależnione są od zapotrzebowania klientów. - Świeży produkt musi być szybko sprzedany, dlatego zrezygnowaliśmy z wysokiej marży. Dzięki temu możemy oferować towar, który był trudno dostępny i dla większości osób okazywał się jedynie ciekawostką- mówi Michał Lewandowski.- Przykładem mogą być ostrygi. Są one uważane za afrodyzjak i coś wyjątkowego, ale, niestety, nie są one tanie. My zamawiamy ich bardzo dużo i dzięki temu możemy zaproponować je za 4 zł za związku z tym właściciele prowadzą sklep w rytmie tygodniowym - w sobotę zamykają wtedy, gdy skończy im się asortyment. - Nie możemy sobie pozwolić na wyrzucanie ryb, dlatego czasem lepiej, aby czegoś nam zabrakło, niż mielibyśmy sprzedawać stary towar - mówi Michał Lewandowski. - Bywa też, że klient zamarzy o oryginalnej rybie, której nie mamy w stałej ofercie. Wówczas sprowadzamy ją na jego specjalne życzenie. Minimalna wielkość zamówienia to jeden kilogram, więc indywidualne zlecenia cieszą się coraz większą popularnością - dodaje Michał chwalą się, że mogą sprowadzić każdą rybę. Wystarczy w poniedziałek przed południem zadzwonić do sklepu KOI, a podczas najbliższej dostawy przywieziony zostanie wyjątkowy pomogą Osoby, które obawiają się, że nie będą sobie mogły poradzić z kawałkowaniem ryby, mogą liczyć na pomoc sprzedawców. Wystarczy, że klient znajdzie odpowiedni przepis, a sprzedawcy przygotują dla niego odpowiedni Wszystkie ryby podajemy w wybranej formie: jako filety, z obciętą głową jako dzwonko lub jakiejkolwiek innej. Nie wpływa to w żaden sposób na ich cenę. Nie trzeba walczyć z rybą i zastanawiać się, co z nią zrobić. My to zrobimy lepiej, bo się na tym po prostu znamy - mówi Michał Lewandowski. Niemal wszystkie ryby do sklepu KOI przywożone są w całości, gdzie są odpowiednio porcjowane. Wybrano ten sposób, ponieważ w przypadku filetów świeżość ryb można sprawdzić tylko po zapachu. - Często jest jednak tak, że ryba w ogóle nie pachnie, a naszym zdaniem nie powinna być już sprzedawana - mówi Michał ryb jest sprawdzana na wiele sposobów. Kontrolowane są oczy, skrzela, sprężystość mięśni i płetw, zapach z paszczy. W sklepie stoi też szafka z paczkowanymi produktami do sushi i przetworami rybnymi, a w przyszłym tygodniu część z nich będzie sprzedawana na wagę. Dzięki temu nie trzeba będzie kupować dużych opakowań zbiorczych, a koszt przygotowania sushi w domu będzie znacznie Przed świętami Bożego Narodzenia przed naszym sklepem stała najdłuższa kolejka, jaką widziałem w swoim życiu - mówi Michał Lewandowski. - Wszyscy chcieli kupić świeże ryby. Sklep rybny KOI działa przy ul. Piłsudskiego 37. Czynny jest od wtorku do soboty w godzinach od 11 do godz. 19.